poniedziałek, 13 lutego 2017

Polak - niewolnik?



Często czytam dyskusje w internecie na temat wyzysku pracownika przez Państwo. Jedni twierdzą, iż wszystkie podatki - dochodzące do ok 70%-80% pensji - jakie płaci pracownik są niezbędną daniną na rzecz ogólnie rozumianego bezpieczeństwa, ochrony zdrowia a właściwie na rzecz istnienia Państwa. Często odwołują się w takiej dyskusji do patriotyzmu i konieczności „sponsorowania” Państwa (czyt. urzędników) za wszelką cenę i w każdej sytuacji, bo jego istnienie jest najważniejsze. Inni argumentują, iż tak wysokie opodatkowanie jest współczesną formą niewolnictwa a młodzi ludzie uciekają z Polski za granicę odrzucając taki kierat. Wolą udać się do „ziemi obiecanej”, Anglii, Niemiec, Holandii, gdzie muszą co prawda płacić daniny ale w dużo mniejszej wysokości. Szukałem zatem cały czas przykładu, który pozwoliłby pokazać co dla współczesnego „zachodniego” człowieka może być formą niewolnictwa, jak on rozumie niewolnictwo. Co oznacza słowo „niewolnik”?  Jak dużo musisz poświęcić ze swej wolności, ze swoich zarobków aby istota ludzka została uznana przez „człowieka zachodu” za niewolnika. Pomijam tu oczywiście sytuacje, w których człowiek nie decyduje o własnym losie, kiedy zostaje zmuszony do katorżniczej pracy  przez innego człowieka i pod przymusem oddaje wszystkie lub znaczną część „owoców” swojego wysiłku. Mówię tutaj o sytuacji kiedy człowiek świadomie decyduje się na pewien rodzaj „ubezwłasnowolnienia” i zawiera umowę niekorzystną dla siebie, z bytem o wiele silniejszym jakim jest Państwo. Zgadza się świadomie na swego rodzaju „rabunek” i oddaje część wytworzonego przez siebie dochodu. Jaki procent tego dochodu musi Ci zabrać Państwo aby można Cię było nazwać niewolnikiem? Długo szukałem odpowiedzi i odpowiedniego przykładu aż w końcu znalazłem i to nie w literaturze fachowej, nie w opinii ekonomistów, nie w danych statystycznych czy też sondażowych ale w filmie Sci-fi. Film ten ma tytuł „Pasażerowie”. Myślę, iż nie zdradzę zbyt dużo z fabuły jeśli napiszę, iż akcja dzieje się na statku kosmicznym, który firma Homestead wysłała na „swoją” planetę w celu jej skolonizowania. Wybrano 5000 osób, które w zamian za pieniądze lub swoje umiejętności otrzymali swego rodzaju „bilet w jedną stronę”. Te 5000 osób wybrało swoją „ziemię obiecaną” i musiało za to zapłacić. Dla części pasażerów była to cena najwyższa, czyli własna wolność. Świadomie oddali jej część za możliwość osiedlenia się i życia w innym świecie. Stali się zatem niewolnikami, bo nie mogli uciec ani wrócić z powrotem na Ziemię. Jak wysoka zatem była ta cena, która z jednej strony robiła z osadników, niewolników ale była na tyle akceptowalna, iż korzyści z zawarcia umowy były dużo większe? Na to pytanie odpowiada dialog pomiędzy dwoma głównymi bohaterami w około  43 minucie filmu. Aurora Lane grana przez Jennifer Lawrence zadaje pytanie Jimowi Prestonowi (Chris Pratt) w jaki sposób „zapłacił” za swój bilet. Jim odpowiada, iż zapłacił swoimi umiejętnościami, czyli zaoferował to co potrafi robić w zamian za możliwość osiedlenia się na innej planecie. Aurora jest głęboko zdziwiona, iż Jim świadomie sprzedał swoją wolność bo nie będzie miał powrotu a będzie uczestniczył w „zaludnianiu” planety, której właścicielem jest firma Homestead (takim odpowiednikiem jest nasze Państwo) i dodatkowo będzie musiał oddać "właścicielowi" 20% z wszystkiego co zarobi lub wyprodukuje do końca swojego życia. 20%!!!! Skoro w amerykańskim filmie niewolnikiem jest człowiek, który oddaje 20% z wszystkiego co kiedykolwiek zdobędzie to jak nazwać Polaka żyjącego we własnym kraju, który do końca życia (Tak! Na emeryturze też płacimy podatek dochodowy, ZUS, VAT) będzie oddawał naszemu kochanemu Państwu 3 krotnie więcej ?!!!! Jest tylko jedna różnica. Jim nie miał możliwości powrotu a nasi młodzi (i nie tylko) obywatele mogą wyjechać. Mogą zawrzeć umowę z inną „firmą”, płacić mniej i mieć nieporównywalnie większe perspektywy na ciekawe i dostatnie życie niż w naszym kraju. Dlaczego zatem nasi obywatele nadal głosują na ludzi, którzy obiecują podnieść im podatki? Tego nie wiem. Wiem natomiast, że moja ojczyzna powinna być tam gdzie jest mi dobrze. A w Polsce dobrze nie jest, dlatego kilka milionów Polaków wykupiło „bilet” do lepszego świata i wydaje mi się, iż był to bilet w jedną stronę.

czwartek, 29 września 2016

Wolność - jak to rozumieć?



Podobno po 1989 roku jesteśmy narodem wolnym. W pewnym sensie jest to prawda bo według mnie wolno nam zostać w Polsce albo z niej wyjechać. W tym momencie nasza wolność kończy się, ograniczona gorsetem przepisów, ustaw, praw  narzuconych przez kolejne niezbyt liberalne rządy. Mnogość wszelkich nakazów i zakazów powoduje u mnie -  jako obywatela  -  permanentny strach przed konsekwencjami moich działań, których de facto mogę nie znać. Co może mi grozić za publiczne wypicie piwa, za nieposprzątanie po psie, za chodzenie niewłaściwą stroną ulicy (tam gdzie nie ma chodnika)? A co byłoby gdybym nie musiał martwić się o przepisy czy zakazy? Czy wtedy moje zachowanie uległoby nagłemu zdziczeniu?

Ograniczenia w formie przepisów wchodzące w każdą dziedzinę naszego życia powodują, iż zatracamy instynkt samozachowawczy. Interesuje nas tylko czy coś jest czy nie jest zgodne z wolą Wielkiego Brata (Państwa).  Ten instynkt – przy braku przepisów – kazałby nam zadawać sobie inne pytania. Jaki wpływ moje działania będą miały na innych współobywateli? Czy w ogóle obchodzi mnie to jak będę postrzegany? Jaki zysk przyniesie mi działanie lub powstrzymanie się od niego?

To powinny być pytania, które muszą determinować nasze działania.  Jeśli będę pił piwo w parku to mogę być postrzegany jako pijak. Jeśli mnie to nie obchodzi, to w porządku ale muszę liczyć się z tym, iż jeśli będę zaczepiał ludzi tam spacerujących mogę spotkać się z reakcją niekoniecznie dla mnie miłą. W chwili obecnej zastanawiamy się  czy dostaniemy mandat za picie piwka w parku, a nie zastanawiamy się czy przypadkiem nie możemy zostać  ukarani, niekoniecznie przez policję, za skutki tego picia. Instynkt powinien nam podpowiadać,  nie pij bo to może się dla Ciebie źle skończyć, ktoś może Twoje zachowanie źle zinterpretować i tylko Ty będziesz temu winien.

Jeśli będę chodził po ulicy w sposób zagrażający mojemu życiu to muszę sam podjąć decyzję czy ryzyko, które podejmuję jest warte utraty życia. Co z tego, że obecnie grozi za to mandat? Jeśli go dostanę to zapłacę (lub nie) a ryzyko będę podejmował dalej, bo na szali nie będę stawiał swojego życia ale będę stawiał ustawową karę w formie mandatu.  Z jednej  strony stawiamy szybsze dotarcie do celu a z drugiej mandat. Nasz, uśpiony przez ogrom przepisów instynkt powinien nam podpowiadać, że szybsze dotarcie do celu może być okupione śmiercią. Co zyskam a co mogę stracić? Tak powinno brzmieć pytanie.

Takie same zasady powinny panować we wszystkich aspektach naszego życia. Brak przepisów, ustaw czy czego tam jeszcze wcale nie uczyni z nas barbarzyńców. Nie będziemy biegać nago po ulicach z bronią w ręku, ponieważ na takie zachowanie nie pozwalają zasady wolnościowe. Taki wybryk może nas kosztować życie i ludzie doskonale zdają sobie z tego sprawę. Jednakże wszędobylskie przepisy stępiły nasze instynkty samozachowawcze, wręcz zabroniły nam odwoływania się do nich.  Trzymając się przykładu z bronią to przy obecnym stanie prawnym powstrzymanie nagiego i uzbrojonego mężczyzny, wyrządzając mu krzywdę, może skończyć się dla nas sądem i więzieniem a przynajmniej grzywną. Prawo dodatkowo pozbawia nas narzędzi, które pozwolą nam reagować (ograniczenie dostępu do broni).  Nie powstrzymując takiego człowieka nie narażamy się na złamanie prawa.  Nasze instynkty przekierowane są na unikanie konfliktu z prawem bez względu na to jak nieludzkie lub idiotyczne może ono być.

niedziela, 17 lipca 2016

Zaległa filmografia - amerykański sen o macho

   
   Półtora miesiąca przerwy w prowadzeniu bloga a w międzyczasie dużo się wydarzyło. Mistrzostwa Europy w piłce nożnej, zamach w Nicei, przewrót w Turcji, kolejne poronione pomysły gospodarcze rządu, strajk pielęgniarek, protesty lekarzy-rezydentów. Na wszystkie te tematy pojawiło się mnóstwo publikacji, artykułów czy postów internautów. Nie chciałbym komentować tego wszystkiego zgodnie z zasadą co za dużo to nie zdrowo. 

   W czasie tej przerwy od pisania bloga postanowiłem skorzystać z uroków urlopu i nadrobić zaległości w najnowszej filmografii. Na pierwszy ogień poleciały ostatnie części Harrego Pottera, genialny film "Iluzja" z Morganem Freemanem i Woody'm Harrelsonem a dla totalnego odprężenia wchłonąłem "Zwierzogród". Po tych wszystkich udanych (mniej lub bardziej) filmach sięgnąłem po pozycję, którą firmował swoim nazwiskiem sam Robert De Niro, "Praktykanta". Nie wiedziałem czego spodziewać się po obrazie, kierowanym chyba raczej do damskiej części publiczności ale z czystej ciekawości oglądnąłem go "od dechy do dechy". 
   Okazał się on raczej przeciętną kopio-kontynuacją filmu "Diabeł ubiera się u Prady", ale miał swoje "momenty". W dużym skrócie, emeryt (Robert De Niro) podejmuje pracę jako praktykant w firmie sprzedającej ciuchy przez internet, której założycielką i prezesem jest młoda kobieta (żona i matka) Anne Hathaway. Zestawienie doświadczenia starszego pana i dynamizmu z chaotycznością młodej kobiety jest pretekstem do pokazania co zmieniło się w naszym (a właściwie amerykańskim) świecie, jakie były priorytety kiedyś dla ludzi pracujących a jakie są teraz. Wszystko to oczywiście w amerykańskim stylu i z amerykańskim rozmachem, czyli na przykład główna bohaterka dopiero co założonej firmy ma nową firmową limuzynę (bodajże Audi) z kierowcą, ma na etacie "firmową" masażystkę a wszyscy pracownicy pracują na sprzęcie z logo Apple i w budynku jakiego nie powstydziłaby się niejedna korporacja zagraniczna w Polsce. Jednym słowem przepych jest nie mniejszy niż w firmie, która prowadzi działalność przez minimum 20 a nie 2 lata.
   Pierwszym elementem, który rzucił mi się w oczy była atencja i szacunek jaką była otaczana główna bohaterka przez swoich współpracowników i ludzi z zewnątrz (inwestorów). Wynikała ona z tego, iż "kura domowa", jaką niewątpliwie była Anne, "podjęła rękawicę" i wkroczyła do świata biznesu. Robert De Niro wielokrotnie w filmie podkreśla, iż należy jej się szacunek ze względu na to, iż w pewnym sensie poświęciła życie rodzinne, swój czas i pieniądze aby ...... stworzyć miejsca pracy! Robert podkreśla, iż należy jej się szacun za to, że zaczynała z 20 pracownikami a w chwili obecnej ma ich 230 co jest nie do pomyślenia w polskiej rzeczywistości. W Ameryce ludzie szanują tych, którzy ryzykują i podejmują się prowadzenia biznesu a tym samym dają pracę innym. U nas tacy ludzie traktowani są jak wyzyskiwacze, którzy próbują zarobić na krzywdzie ludzkiej. Wyobrażacie sobie jak komentowany byłby fakt zatrudnienia masażystki w firmie? "Fanaberia!", "Nie ma na co kasy wydawać", "Z nadmiaru pieniędzy w d...ie jej się poprzewracało", i najważniejsze "Na to wydaje a nam to nie podniesie pensji, sknera!". Takie byłyby komentarze i nikt nie zwracałby uwagi na fakt, iż 230 osób ma pracę a każde potknięcie właścicielki byłoby jak najbardziej pożądane przez "brać robotniczą" nawet jeśli to potknięcie oznaczałoby utratę pracy i likwidację firmy. U nas częściej patrzy się na to, żeby innym było gorzej a nie na to, aby nam było lepiej. 
   Drugim elementem wyeksponowanym w filmie była zmiana jaka nastąpiła w społeczeństwie w sferze szeroko pojętego zatrudnienia. Kiedyś (lata 60-70'te) każdy mógł liczyć na angaż w firmie, który trwał 30 lub 40 lat. W chwili obecnej więcej korzyści odnosi się z częstej zmiany pracodawcy (raz na 3-4 lata) bo wzbogaca nas to wewnętrznie (nowe doświadczenia, awans społeczny) i materialnie (lepsze warunki życia). Przykładem może być to jak mieszkają główni bohaterowie. Zarówno Robert jak i Anne są właścicielami kamienic. jednakże on wraz z żoną dorobili się tego lokum po 40 latach pracy a Anne wraz z mężem mają je będąc ludźmi młodymi (przed 30-tką).
   Trzecim chyba jednak najważniejszym elementem filmu jest sposób zachowania postaci kreowanej przez Roberta De Niro. Owdowiały emeryt jest uosobieniem męskości. Szarmancki, pomocny, schludny, dbający o zachowanie etykiety wobec kobiet i jednocześnie stanowczy, opiekuńczy i odpowiedzialny (potrafi zrugać kierowcę szefowej, mimo że jest praktykantem, za picie w pracy oraz znosić fochy podpitej Anne). Nie płacze na każdym kroku i potrafi zachować dyskrecję. Jednak wydźwięk tej postaci w filmie jest raczej tragiczny, ponieważ musi ona uczyć innych "mężczyzn" zachowań, które powinny być normą, które każdy facet powinien wyssać z mlekiem matki. Najtrafniej tragizm zniewieścienia mężczyzn charakteryzuje scena w barze, gdzie Anne wygłasza monolog, w którym piętnuje brak w obecnym społeczeństwie prawdziwych mężczyzn. 
"Chłopcy co mam powiedzieć? Przepraszam nie wypada mówić chłopcy. Nikt już nie mówi faceci! Kobiety są kobietami a faceci, chłopcami? To skaza społeczna. (...) Od małego mówiono nam, kobietom, że możemy być kim chcemy a facetów pominięto i zaniedbano. Byłyśmy pokoleniem bojowych dziewczyn (...) Czasem się zastanawiam co z facetami? Chyba nadal szukają drogi dla siebie, ubierają się jak chłopcy, grają w gry wideo (...)"
Ten fragment pokazuje jak bardzo kobiety, w pewnym sensie, zmuszane były i są do przejmowania roli mężczyzn a mężczyźni są marginalizowani. Czemu ma służyć "zniewieścienie" mężczyzn? Czy tacy "mali chłopcy" będą w stanie obronić swoje kobiety i dzieci przed, niebezpieczeństwem? Czy będą w stanie zapewnić im dobrobyt? Nie wydaje mi się a niestety nasze Państwo dzielnie dąży do tego aby dzieci nie były utrzymywane przez swoich ojców, a kobiety były zmuszane przez sytuację materialną do podejmowania pracy. Nic nie może zależeć od decyzji obywatela (oprócz opuszczenia tego kraju) a dużo od decyzji urzędnika państwowego, nawet przyszłość naszych kobiet i dzieci.

niedziela, 29 maja 2016

Tragikomedia w Centrum Zdrowia Dziecka

 Będąc ostatnimi czasy częstym "klientem" jednego z wrocławskich szpitali, zauważyłem rozwieszone tam plakaty z odezwą Naczelnej Rady Pielęgniarek i Położnych do Rządu. W dużym skrócie ulotka krytykowała Rząd za brak działań w kwestii zwiększenia liczby pielęgniarek w szpitalach. Od razu przypomniał mi się aktualny spór w Centrum Zdrowia Dziecka, gdzie Panie domagają się podjęcia zdecydowanych działań przez państwo, które to działania spowodują wzrost zatrudnienia w zawodzie pielęgniarki. Rozumiem, iż chodzi przede wszystkim o podwyżki pensji. W Polsce pielęgniarka zarabia średnio 2300 zł brutto a na zachodzie Europy jakieś pięć razy więcej. Jak musiałaby być podwyżka, żeby Panie nie wyjeżdżały za granicę?
Dwukrotna? Trzykrotna? Na to raczej nie stać publicznych szpitali (np. CZD zadłużone jest na 300 mln złotych). W takim przypadku jedynym rozwiązaniem jest przymusowe wyszkolenie powiedzmy 40 tysięcy pielęgniarek i pod groźbą kary więzienia lub gigantycznej kary finansowej przetrzymywanie ich w szpitalach aby statystyki się zgadzały. Dodatkowo, ponieważ istnieje w moim mieście deficyt hydraulików, proponuję aby Rząd zajął się również tą kwestią, bo na wizytę fachowca trzeba czekać minimum miesiąc a rura z wodą sama się nie naprawi.
  Tak, tak drodzy Czytelnicy, możemy sobie żartować z sytuacji ale zastanawia mnie co innego. Dlaczego  nie słyszymy o strajkach pielęgniarek w prywatnych szpitalach? Odpowiedź jest prosta. Rząd finansując szpitale wydaje nie swoje pieniądze na nie swoje potrzeby. Zatem pielęgniarki wychodząc z założenia, iż pieniądze jakie ma Rząd są państwowe czyli niczyje żądają podwyżek bo im się należą i basta. Abstrahując od zasadności tych żądań, które uważam są słuszne bo każdy zasługuje na jak największe zarobki, Panie próbują szantażować Rząd domagając się większej daniny.  Oczywiście nie spowoduje to wzrostu zatrudnienia w zawodzie ale przynajmniej będzie mniejszy poziom emigracji za granicę ("starym" pielęgniarkom po prostu nie chce się już tułać po Europie). Podwyżki będzie musiało sfinansować CZD, które i tak jest już zadłużone na gigantyczne pieniądze. Dyrektor CZD słusznie zauważył, iż nie może zapłacić więcej pielęgniarkom, bo usługi jakie wykonuje Centrum są źle wycenione i szpital nie zarabia na działalności. Dlaczego zatem usługi jakie świadczy CZD są tak nisko wyceniane?
   Otóż, drodzy Czytelnicy w Polsce istnieje instytucja, która nazywa się Agencja Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji. Nie słyszeliście? Zatrudnieni są w niej najlepsi specjaliści profesji medycznej. Profesorowie kardiologii, anastezjologii itd.. Dlatego w Polsce najlepiej płatne są właśnie usługi z działów medycyny, które mają dobre lobby w Agencji. Dlatego mamy najgorszy poziom geriatrii czy gastoenterologii, a najlepszy kardiologii i anestezjologii. Cała ta patologiczna sytuacja gdzie za prosty zabieg z zakresu chirurgii kardiologicznej płaci się dziesiątki tysięcy złotych a za np. badanie gastroenterologiczne kilkaset powoduje patologię. Prowadzi ona do nadmiernego rozrostu kardiologii (większa ilość lekarzy) i do zaniku gastroenterologii ( we Wrocławiu w weekend nie można zrobić gastroskopii na cito np. w przypadku krwawienia z przewodu pokarmowego bo nie ma lekarza, który by to zrobił za takie marne pieniądze). W tym całym bajzlu próbuje funkcjonować prywatna służba zdrowia, która bazując na wycenach Agencji wykonuje te usługi, które są najlepiej płatne przez NFZ czyli np kardiologiczne. Oczywiście "prywaciarze" są za to krytykowani niemiłosiernie, ponieważ bazują tylko na najbardziej opłacalnych usługach nie wykonując reszty. Zapomina się niestety, iż za wszystko odpowiedzialny jest Rząd, który spowodował tą patologię wyceniając coś co warte jest powiedzmy 2 zł na 10 zł a coś co warte jest 1 zł na 50 gr. Toż to jest czysty komunizm (nawet nie socjalizm). Niektórzy z Was pewnie pamiętają, iż za komuny Rząd kazał produkować np. buty nie troszcząc się o to, że odbywa się to kosztem dajmy na to patelni. Ludzie mogli kupić sobie butów do woli (co nie oznaczało, iż były one tańsze bo przecież monopol na produkcję miało Państwo) a patelnie były trudno dostępne bo ich nie produkowano i jedynym źródłem mógł być sektor prywatny lub "czarny rynek". W służbie zdrowia jest analogicznie. Państwo wyceniając usługi według widzimisię profesorów z Agencji powoduje nadmierną produkcję pewnych usług medycznych kosztem innych, które siłą rzeczy będą słabiej dostępne. Nakłady na służbę zdrowia wzrosły w ciągu 15 lat z 20 miliardów do ponad 70 miliardów złotych. Wyobrażacie to sobie? 70 MILIARDÓW ZŁOTYCH!!!! Nawet pomimo ponad trzykrotnego wzrostu nakładów nie jesteśmy w stanie zapewnić opieki zdrowotnej naszym obywatelom.
   Kto zatem powinien wyceniać usługi zdrowotne w naszym kraju? RYNEK!!!! Np. skoro mamy tak dużą "nadprodukcję" kardiologów to za wykonanie koronografii nie płacilibyśmy powiedzmy ustawowych 10 czy 20 tysięcy złotych ale dzięki konkurencji 2 tysiące albo jeszcze mniej. No a co stałoby się w dziedzinach medycyny do tej pory zaniedbanych przez Państwo? Wycena tych usług wzrosłaby i na przykład zabieg z zakresu gastroenterologii kosztowałby nie 300 zł a 1000 zł ale tylko do czasu. Jeśli tego typu zabiegów byłoby wystarczająco dużo to na rynek wkroczyliby "konkurenci" (czyli nowi lekarze gastroenterolodzy), którzy siłą rzeczy zaczęliby oferować usługi tańsze. 
   Pewnie teraz padnie pytanie - No dobrze ale kto będzie dbał o poziom usług medycznych ? Proponowałbym aby kobietom w ciąży zadać pytanie czy wolą rodzić w prywatnym ośrodku czy też w Państwowym szpitalu. Większość odpowie, że w prywatnym bo zapewnione są prywatne pokoje, poród rodzinny, poród w wodzie itd. Co nam zapewnia Państwowy szpital? Obrażony na świat personel bo zarabiają za mało, paskudne sale, rodzenie na wspólnej sali porodowej z inną pacjentką (przedziałka z parawanu), kiepskie żarcie itd. 
   Mam zatem dla pielęgniarek i położnych pewną radę. Nie wykorzystujcie szantażu emocjonalnego wobec Państwa i obywateli, pokazując pacjentów (dzieci), które mogą być pozbawione opieki w szpitalach. Nie domagajcie się naszych wspólnych pieniędzy (od Państwa). Rządajcie zniesienia podatków, wprowadzenia ubezpieczeń prywatnych, likwidacji NFZ, zniesienia interwencjonizmu państwowego przy ustalaniu cen usług medycznych. Takie działania przyniosą Wam większe zarobki (wyższa wycena usług medycznych obecnie niskopłatnych) oraz zwiększą liczbę pielęgniarek (młodzi nie będą wyjeżdżać z kraju, który pozwala im zarabiać i nie stosuje rabunku w postaci np. podatku dochodowego). TAKIE POWINNY BYĆ WASZE POSTULATY!!!! 

wtorek, 17 maja 2016

Praca to przestępstwo

 Wczoraj w radiowych wiadomościach usłyszałem, iż Państwowa Inspekcja Pracy ogłosiła wyniki swoich kontroli w ostatnim okresie. Według zebranych danych w Polsce może pracować nielegalnie ponad 600 000 osób. 
   Na początku myślałem, iż chodzi o kilkuset tysięczną rzeszę przestępców, którzy żyją z handlu narkotykami, stręczycielstwa, prostytucji czy też rozbojów. Okazało się jednak, iż są to obywatele, za których pracodawcy nie odprowadzają składek ZUS i podatków.
   Byłem totalnie zaskoczony, ponieważ PIP uznawała pracowników za przestępców, jednocześnie nie odnosząc się do działań przedsiębiorców, którzy po prostu łamali prawo. Wyszło zatem, iż w Polsce praca np. z powodu głodu lub ubóstwa stanowi przestępstwo. Obywatel nie może zapracować na siebie i na rodzinę, tylko musi znać się dogłębnie na prawie pracy i pilnować aby pracodawca uiszczał wszelkie wymagane daniny. Jeśli tego nie robi (bo np. nie ma takich możliwości) powinien czym prędzej się zwolnić i zawiadomić odpowiednie organy państwowe. Następnie powinien zgłosić się do najbliższego PUP w celu pobierania zasiłku a w OPS'ie wypełnić wniosek o zapomogę i dofinansowanie z programu 500+. Już widzę jak szczodrze zabezpieczony bezrobotny na pewno będzie bardzo chętny do powrotu na rynek pracy, przynajmniej tak sądzą urzędnicy. Niestety okazuje się, że nasze państwo uzależnia tego typu osoby od wszelkiego rodzaju zasiłków jak dobry dealer narkotykowy, ćpuna.
    Państwo, aplikując dodatkowo wszelkie "udogodnienia" w postaci stażów, płac minimalnych itp., skutecznie zniechęca bezrobotnych i pracodawców do zawierania umów o pracę. Najgorsze jednak w tym wszystkim jest jednak szerokie poparcie społeczne dla takiego barbarzyństwa i traktowania Polaków jak niewolników. Jest to jednak zrozumiałe, bo jeśli niewolnik w przeszłości uzyskiwał dzięki swojemu Panu, lepszy status materialny i zostawał powiedzmy lokajem lub nadzorcą to robił wszystko aby Ci postawieni niżej w hierarchii nie zagrozili jego pozycji. Bronili zatem swojego statutu wszelkimi możliwymi sposobami, uciekając się nawet do przemocy fizycznej. Nie dostrzegali jednocześnie, iż prawdziwym oprawcą był ich Pan. Takimi ekstremalnymi przykładami byli nadzorcy niewolników w stanach zjednoczonych wywodzący się spośród tej grupy społecznej czy też kapo w obozach koncentracyjnych, którzy również wywodzili się spośród więźniów tych obozów.
   W Polsce mamy sytuację analogiczną. Państwo idealnie wypełnia rolę "Pana". Ustalając wszelkiego rodzaju podatki od pracy, ZUS'y, płace minimalne, narzuca swoim obywatelom "kajdany" i czyni z nich niewolników dla "dobra ogółu" i w imię "sprawiedliwości społecznej". Duża część obywateli uprzywilejowanych, posiadających pracę pomimo wyzysku podatkowego nie jest w stanie zrozumieć, iż ich prawdziwym wrogiem jest zły Pan. Zamiast tego koncentrują się na poprawie swojego statusu podlizując się Państwu, czyli wybierając na polityków ludzi którzy np podniosą płacę minimalną czy dadzą 500+. Pilnują tym samym aby Ci niżej postawieni w hierarchii (bezrobotni) nie zajęli ich miejsc pracy, płacą za to zwiększeniem obciążeń podatkowych.
   Państwo nie pozwala jednak aby ta "pracująca grupa" spowodowała wyniszczenie niewolników najniższego szczebla. Dotuje zatem tych najbiedniejszych wszelkiego rodzaju zasiłkami, programami pomocowymi, stażami itp. Te działania nie spowodują, iż podniosą oni swój status społeczny i materialny, ale przynajmniej nie umrą z głodu. Chodzi przecież tylko o to, aby podtrzymać populację plebsu, który potrzebny jest do uzupełnienia "ubytków" w uprzywilejowanej klasie pracującej. 
   Taki układ powoduje całkowite zezwierzęcenie ludzkich zachowań. Jedni obywatele martwią się tym co do gara włożyć a inni tym aby Ci z niższego szczebla nie zajęli ich miejsc pracy. Polityka Państwa buntuje obie grupy niewolnicze przeciwko tym, którzy tworzą miejsca pracy, a więc są przynajmniej w teorii niezależni od władzy "Pana". Jednak niezależność ta, ze względu na opresyjną politykę podatkową Państwa, okupiona jest krzywdą jaką przedsiębiorcy wyrządzają niżej postawionym grupom. Mówimy tu o zatrudnianiu na "czarno" i płaceniu stawek niższych niż urzędowe. Pomimo negatywnej konotacji tych zachowań, są one konieczne, ze względu na opresyjne działania "Pana" i odbieranie większości zarobków.
   Jakakolwiek ingerencja Państwa w wolnorynkowe zasady powoduje rozwarstwienie społeczne i polaryzację społeczeństwa. Ludzie przynależący do danej grupy niewolniczej nie może "awansować" (poza nielicznymi wyjątkami), ze względu na brak możliwości zgromadzenia środków dzięki którym ten awans będzie miał miejsce. Można to porównać do systemu podziału klasowego gdzie np. chłop nigdy nie mógł zostać nauczycielem, sklepikarzem itp. Do końca życia przywiązany był do swojej miedzy i Pana. Dopiero zasady wolnorynkowe spowodowały możliwość awansu społecznego, równość praw, możliwość bogacenia się i zdobywania szacunku. Działania Państwa mają na celu powrót do dawnych podziałów i obudzenie w ludziach najniższych instynktów przetrwania, które powodują, iż obywatele zwracają się przeciw sobie. Wszystko wygląda tak jakby do klatki z wygłodniałymi psami, treser wrzucił kawał mięsa. Zwierzęta, aby przeżyć będą walczyć między sobą nie pamiętając, iż to one wcześniej upolowały zwierzynę, którą zarekwirował "Pan" i z której pochodzą ochłapy o które teraz walczą.

sobota, 14 maja 2016

Prywatna służba zdrowia

   Całkiem niedawno, podczas mojej hospitalizacji odbyłem ciekawą rozmowę z lekarką, która mnie "prowadziła". Pani Doktor krytycznie podchodziła (i słusznie) do rozwiązań w naszej służbie zdrowia i artykułowała bardzo rozsądne postulaty, które na pewno usprawniłyby opiekę na pacjentami i obniżyły koszty funkcjonowania państwowej służby zdrowia.
   Jednakże w ferworze wymiany zdań, padł ze strony Pani doktor argument, iż służba zdrowia nie może być prywatna, ponieważ ludzie w dużej mierze są nieodpowiedzialni i gdyby nie musieli przymusowo płacić składek do ZUS to nie ubezpieczyliby się w żadnej innej formie. Ja upierałem się, iż wolność jednostki jest wartością nadrzędną i jeśli ktoś szkodzi sobie nawet nie celowo, to powinien ponieść tego konsekwencje. W tym momencie Pani Doktor podała przykład grzybiarzy, którzy w rejonie obsługiwanym przez szpital dość regularnie stwarzali zagrożenie dla siebie i swoich rodzin, zbierając i konsumując różnego rodzaju trujące gatunki grzybów. 
   Nie mogliśmy kontynuować rozmowy ponieważ Pani Doktor zmuszona była zająć się pacjentami. Ten przykład bardzo mnie zaintrygował więc postanowiłem przeanalizować co stałoby się z nieszczęsnymi grzybiarzami w momencie kiedy funkcjonowałaby jedynie prywatna służba zdrowia. 
   Przypuśćmy zatem czysto hipotetycznie, iż do 4 osobowej rodziny, która zatruła się grzybami wzywane jest pogotowie. Szpitale są prywatne więc karetka wiezie wszystkich do najbliżej położonego. Co dalej? Mamy dwa rozwiązania. Pierwsze z nich jest takie, iż szpital sprawdza czy rodzina jest ubezpieczona, a że nie ma jak gdyż wszyscy są nieprzytomni, ordynator nakazuje zostawić ich pod bramą szpitala. W drugim przypadku, szpital podejmuje się leczenia nieszczęśników i po odzyskaniu przez nich przytomności sprawdza czy mają ubezpieczenie.
   Na co naraża się ordynator lub szpital przy pierwszym rozwiązaniu? Na drugi dzień pojawiają się nagłówki w gazetach: "Mordercy w białych kitlach!", "Przysięga Hipokratesa złamana!" itp. Czy będąc klientem tego szpitala i wiedząc, iż bycie nieprzytomnym przy przyjęciu grozi śmiercią, wypisujecie się z tego szpitala? Stawiam raczej na groźbę zamknięcia szpitala z powodu odpływu pacjentów, bo przynajmniej przytomni pacjenci nie będą chcieli się tam leczyć. Właściciel szpitala aby uratować biznes zrobi wszystko aby ordynator zapłacił za błąd duże odszkodowanie i nie dostał pracy nawet na zmywaku w tym kraju. 
   No ale co przy drugim scenariuszu, jeśli pacjenci nadal nie mają ubezpieczenia? Rodzina może zostać obciążona kosztami leczenia, powiedzmy 10000 zł i z rachunkiem do zapłacenia zostanie odesłana do domu. Jednak tutaj również może się zdarzyć, iż rodzina nie ma grosza przy duszy a zbierała i jadła grzyby z głodu. Komornik nie będzie miał z czego ściągnąć zaległości. Czy zatem należy ich skazać za długi i wsadzić do więzienia, czy może pomóc a jeśli tak to kto ma to zrobić?
   Proszę pamiętać, iż złota zasada tego obrzydliwego kapitalizmu mówi, że jedna zadowolona z obsługi osoba powie o tym dwóm innym, natomiast niezadowolona powie o tym dziesięciu. Stawiam zatem raczej na taki rozwój wypadków, iż po tygodniu od wyjścia rodziny ze szpitala pojawi się w prasie artykuł. Oczywiście w tym reportażu pokazywani będą "krwiopijcy w kitlach", którzy najbiedniejszym każą płacić wysokie daniny za usługi szpitalne. Tutaj scenariuszy jest już mnóstwo. Na przykład właściciel zorientuje się, iż z czysto marketingowego punktu widzenia lepiej jest umorzyć dług i pokazać wspaniałomyślność, bo to przyciągnie więcej pacjentów. Może to jednak spowodować napływ pacjentów nieubezpieczonych. W tym przypadku wszystko będzie kwestią korzyści skali. Jeśli pacjentów ubezpieczonych przybywa w tempie rekompensującym napływ nieubezpieczonych to wszystko jest OK. Jeśli jest odwrotnie, zapobiegliwy menedżer szpitala udzieli wywiadu w prasie, jak to pacjenci specjalnie wykorzystują szczodrość właścicieli szpitala. Spowoduje to częściowy odpływ pacjentów  nieubezpieczonych i napływ datków od osób majętnych w celu wspomożenia opieki medycznej nad najuboższymi. 
   Rozważmy jeszcze taki scenariusz, w którym szpital pomimo szkalującego artykułu w prasie, twardo obstaje przy zasadach rynkowych i żąda zapłaty. Czy jest mało prawdopodobne aby pod wpływem dziennikarzy, zaczęły spływać datki dla tej rodziny? Przecież obecnie takich przypadków są setki a nawet tysiące. Ludzie zbierają fundusze na leczenie za pomocą fundacji i nie rzadko udaje im się zebrać wymagane kwoty. Może lokalny burmistrz lub sołtys zrobiłby zbiórkę wśród mieszkańców na poczet rachunku dla szpitala? Rodzina mogłaby przecież odpracować to wykonując na rzecz mieszkańców jakieś prace.
   Uważny czytelnik zapewne zauważył, iż w żadnym z powyższych przykładów nie pojawia się interwencja Państwa. Skoro jednak obecnie płacimy składkę zdrowotną to oczekujemy, żeby Państwo załatwiało takie problemy. Nie wykazujemy żadnej inicjatywy i empatii, bo przecież płacimy "podatek zdrowotny". Państwo pobierając składkę bierze na siebie - bezzasadnie -  tak duży ciężar opieki, iż nie jest w stanie go udźwignąć. Zdarza się przecież, iż lekarze w szpitalu nie przyjmują pacjentów, bo wyczerpał się kontrakt z NFZ. Pacjenci jeżdżą zatem od szpitala do szpitala co może narazić ich nawet na ryzyko śmierci. Dodatkowo koszt leczenia przykładowych zatruć wyznaczony odgórnie przez NFZ może przecież wielokrotnie przewyższać koszt ustalony rynkowo. Może się też zdarzyć i zdarza się często, iż w szpitalu nie będzie potrzebnego sprzętu do diagnostyki wstępnej itp. W przypadku prywatnej służby zdrowia wiemy z całą pewnością, że wszystko musi być na najwyższym poziomie, bo tego wymaga rynek i pacjenci.
   Pytanie zatem co nam jest bardziej niemiłe, dostać rachunek na 10000 zł i mieć najlepszą możliwą opiekę czy też umrzeć podczas szukania miejsca w szpitalu? Czy w razie braku środków wolimy przyjąć pomoc udzieloną z dobroci serca przez osoby nam znane i nieznane (fundacje), ale dobrowolnie przekazujące datki? Czy też wolimy aby Państwo ściągało od nas podatki, marnotawiło je na niepotrzebną biurokrację (NFZ-ty) i dawało nam w zamian tylko ułudę dobrej opieki medycznej? Pieniądz, który przekazywany jest nam z nieprzymuszonej woli nigdy "nie śmierdzi", natomiast  pieniądz, który konfiskowany jest w ramach represji (podatku), zawsze jest naznaczony ludzką krzywdą.
   Na koniec chciałbym wtrącić małą dygresję dotyczącą powracającego sezonowo zjawiska zatruć grzybami. Jeśli lekarze lub ktokolwiek inny, na danym terenie zauważą nasilanie zatruć, to czy nie lepiej powiadomić lokalne władze, aby przeprowadziły akcję informacyjną wśród mieszkańców? Jeśli lekarzom bardzo leży na sercu dobro grzybiarzy to np. mogą zrobić składkę powiedzmy 5 zł od każdego lekarza (przez ogólnopolskie stowarzyszenie lekarzy) i zapłacić za emisję kilka razy do roku reklamówek w telewizji w okresie największego zagrożenia zatruciami. Tylko to byłoby za proste! Lepiej jest oddać 60 czy 70% swoich zarobków Państwu, bo ono zrobi to za nas lepiej, kompleksowo, taniej i bez zbędnych urzędników i ministerstw. No i zawsze można ponarzekać, iż wszystkim rządzi pieniądz a ja jestem biedny i się nie dorobiłem, bo okropni burżuje lub jeszcze gorsze Państwo nie zapłaciło mi godnie. Państwo czy też burżuj zapłacili Ci godnie, tylko Ty w swojej indolencji i głupocie oddałeś Państwu 70% swoich zarobków na załatwianie spraw nieważnych i niepotrzebnych, Pretensje należy mieć tylko do siebie!

niedziela, 8 maja 2016

Urzędnicza tyrania

   Biurokracja jest przekleństwem  naszych czasów. Z tym musi zgodzić się większość czytelników. Jednak dopiero w ostatnich kilkudziesięciu latach XX wieku, określenie "biurokracja" zyskało negatywną konotację.
   Wikipedia określa biurokrację następująco: "biurokracja i biurokrata oznacza władzę oderwaną od społeczeństwa ... i urzędnika bezdusznego ślepo trzymającego się formalnej strony przepisów". Czy definicja ta jednak oznacza, iż biurokracja jest czymś z gruntu złym?
   Każda władza potrzebuje korpusu urzędniczego, jednak musi on posiadać dokładne "wytyczne z góry" co i jak robić w konkretnych sytuacjach. Urzędnicy potrzebują więc jasnych przepisów, do których mają się stosować. Nic więcej i nic mniej. Ta "bezduszność" biurokratów w tym przypadku powoduje, iż z góry wiadomo jak postąpią ci przedstawiciele władzy. Jest to ze wszechmiar pożądane. W systemie demokratycznym problem pojawia się w momencie, kiedy przyrost "braci urzędniczej" osiąga punkt krytyczny, w którym ilość biurokratów ma znaczący wpływ na wyniki procesu demokratycznego. Można to porównać do sytuacji, w której pracownicy przedsiębiorstwa wybierają swojego kierownika. W zależności, który z przyszłych szefów obieca im więcej w postaci zarobków, tego wybiorą na swojego zwierzchnika. W systemie rynkowym taka sytuacja spowodowałaby upadek danego przedsiębiorstwa, ponieważ kierownik nie kierowałby się motywem zysku przedsiębiorstwa a jedynie brałby pod uwagę kwestię popularności wśród pracowników, bo od tego zależałaby jego pozycja. Państwo jednak nie działa na zasadach rynkowych, więc jeśli biurokraci w czasie wyborów głosują na ludzi, którzy obiecują im jako grupie, większe zatrudnienie, wyższe zarobki itp to jest to sytuacja niedopuszczalna. Powoduje ona de facto  przejęcie władzy przez tą grupę społeczną. 
   Jak temu zapobiec? Zgodnie z zasadami kapitalizmu - tak znienawidzonego przez niektórych - żadna grupa społeczna nie może czerpać korzyści z wyzysku innej grupy, spowodowanego działaniami rządu. Rząd zatem musi mieć nałożone "kajdany" prawne, które uniemożliwią mu podejmowanie decyzji faworyzujących jedną grupę społeczną kosztem innej. 
   Wiem, wiem, zaraz wszyscy pomyślą, iż jest to utopia ponieważ rząd jest powoływany właśnie przez polityków wybranych większością głosów, jednak takie rozwiązanie musi być przeprowadzone i muszą to zrobić wyborcy głosując na partie, które umożliwią zmianę.
   Zmiana ta powinna moim zdaniem wyglądać następująco. Każdy człowiek, który decydowałby się zostać urzędnikiem, powinien mieć określony jasno zakres obowiązków i praw. Nie będzie można oczywiście rozliczać urzędnika z jego pracy na zasadach rynkowych, bo nie jest możliwe obiektywne określenie jego wydajności stosując te zasady. Nie jest możliwe przyznanie nagrody urzędnikowi, który przyjął więcej podań lub wystawił więcej decyzji, bo inny będąc bardziej dokładnym wydał ich mniej ale nie naraził się na niebezpieczeństwo wydania złej decyzji. Dlatego dokładne określenie w jakim trybie działa urzędnik i w jakich ramach prawnych jest tak ważne. 
   Biurokraci, oprócz obowiązków, powinni mieć przyznany pakiet praw. Każdy urzędnik w miarę stażu i po zdanym egzaminie, awansowałby na kolejne szczeble kariery. Awanse byłyby przewidywalne i w miarę nieuniknione (zależałby też od poziomu wiedzy "urzędniczej"). Należałoby też urzędnikom zagwarantować zabezpieczenie po przejściu na emeryturę, gdyż wyzbywają się możliwości zarabiania dużo większych pieniędzy pracując w innej "branży". W tym momencie kwestią najbardziej sporną będzie ustalenie odpowiedniego poziomu płac biurokratów, tak aby zachęcić ludzi do wstępowania do korpusu urzędniczego a jednocześnie nie powodować patologii na rynku pracy. Dla przykładu dla urzędnika na najniższym szczeblu mogłoby to być powiedzmy 40% płacy średniej ustalanej przez GUS (lub inną instytucję).
   Oczywiście wszyscy teraz zakrzyczycie,  że przecież to nie będzie sprawiedliwe, bo inni ludzie będą musieli zarabiać na swoje emerytury sami i nie będą mieli zabezpieczenia w postaci pewnej pracy. Weźcie jednak pod uwagę, iż w systemie rynkowym ci inni mają możliwość zarobienia wielokrotnie większych pieniędzy niż urzędnicy. Mówimy tutaj oczywiście o kapitaliźmie a nie o socjaliźmie, który u nas obecnie panuje. 
   Muszę Was uspokoić Drodzy Czytelnicy, gdyż biurokraci oprócz nabycia pewnych przywilejów powinni być pozbawieni jednego zasadniczego prawa. Mianowicie prawa głosu w wyborach. Biurokraci, nie mogą decydować i wybierać sobie "kierowników". Jest to swego rodzaju zabezpieczenie przed nadmiernym wpływem tej grupy społecznej na rządy.
   Wyżej wymienione zasady nie powinny spowodować nadmiernego przyrostu urzędników ani wzrostu ich "władzy". A co Wy o tym sądzicie?